Details
Nothing to say, yet
Details
Nothing to say, yet
Comment
Nothing to say, yet
This podcast is a pilot episode about the narrator's pets and their influence on the creation of the podcast. The narrator introduces themselves as Nantina and talks about their average appearance and lack of a captivating voice. They express their hope that the podcast will be well-received and promise to release new episodes every Wednesday. The narrator also mentions their love for reading and occasionally recommending books. They explain their interest in crime podcasts, possibly due to their curiosity as a Scorpio. The narrator reminisces about living in an apartment building with two police officers, one of whom was kind and unnoticeable while the other was a charismatic troublemaker. They recall an incident where the officers were celebrating Police Day and singing loudly in the hallway. The narrator got annoyed and threatened to report them to their boss. They later reveal that they ended up working in the police force after being approached by the kind officer. The narrator te Drodzy Państwo, ten podcast jest odcinkiem pilotażowym i zapewne nigdy by nie powstał, gdyby nie moje zwierzaki. Ale o tym na końcu. Powiedzmy, że na imię Nantina. Reszta nie ma większego znaczenia. Wszak jestem tylko głosem, w dodatku o nienachalnej urodzie. Nie posiadam czarownego głosu Krystyny Czubówny, ani oryginalnego tembru Marcina Myszki. Ale mam nadzieję, że Wasze uszy nie ucierpią, a sposób przekazu nie zaowocuje u Państwa czkawką. Postaram się również, by materiały ukazywały się w każdą środę, a opisywana zbrodnia miała udowodnioną winę i określony wyrok. Choć wydawać by się mogło, że ten odcinek w pełni temu przeczy. Kara została jednak wykonana, a realizacją wyroku zajął się los. Raz w miesiącu, w każdym pierwszym odcinku, zarekomenduję Państwu ostatnio przeczytaną książkę. Czasem przedstawię ciekawą, mało znaną postać, niekoniecznie związaną z kryminałem. Lubię czytać i zachęcam do tego innych. Nie potrafię sprecyzować, dlaczego wybrałam podcast kryminalny. Może dlatego, że jestem zobiekalnym skorpionem, a te kochają odkrywanie tajemnic. Przed laty mieszkałam z rodziną w bloku niewielkiego miasta. W tej samej klatce rezydowało aż dwóch policjantów, wtedy nazywanych milicją. Ale żeby nie siać niepotrzebnego zamętu, będę używać obecnie obowiązującej nazwy. Jeden z nich był życzliwym, niemal niezauważalnym, cicym człowiekiem z drogówki. Drugi to kawał uroczego drania. Duszo towarzystwa i pracownik wydziału, śledczego w randze porucznika. Często robiliśmy sobie dowcipy, choć czasem doprowadzał mnie tym do szału. Pewnej głębokiej nocy usłyszałam głośny, huralny śpiew dochodzący z klatki schodowej. Z pięciu mundurowych wydzierało się na całe gardło, śpiewając ówczesny przebój, będąc jakby usprawiedliwieniem zachowania, jak dobrze wieć sąsiada. Panowie obchodzili dzień policjanta. Otwarłam drzwi, nabrałam powietrza w płuca, a te przy wydechu dają dziewięćdziesiąt trzy decybele i ryknęłam, żeby zamknęli tej japy, a jeśli nie, to dzwonię do szefa. Dzień wcześniej założono nam aparat telefoniczny i porucznik o tym wiedział. Odwrócił się, kładąc palec na ustach, uciszył kolegów, a potem Gęsiego wychodzili wyżej, stawiając zabawnie nogi, jak w Ministerstwie Głupich Kroków Monty Pajtona. Na drugim piętrze, niczym niezrażeni, ponowili występy wokalne. Fantazję mieli ułańską. Odgrażać się policji w czasach komuny było zachowaniem dość rywykownym. Jakoś nigdy się ich nie bałam. Raczej darzyłam sympatią. Pamiętam, jak porucznik zadzwonił kiedyś do mnie i zapytał, czy chciałabym pracować w policji. Spodobał mi się pomysł, więc przytaknęłam. W ciągu tygodnia pod obserwacją znalazła się cała moja bliższa i dalsza rodzina, sąsiedzi, znajomi i przyjaciele. Ale o tym dowiedziałam się post factum. Kiedy już byli pewni, że dokonali właściwego wyboru, zostałam umówiona na rozmowę z szefem komendy. Zanim jednak weszłam do gabinetu, porucznik poinstruował mnie, co mam mówić by mnie przyjęto do pracy. Na końcu padnie pytanie o pani światopogląd. Mam nadzieję, że pani wie co odpowiedzieć. Spojrzał na mnie znacząco i przewrócił oczami. Nie znosiłam, kiedy jakiś facet dyktował mi warunki, nawet w dobrej wierze. Rozmowa u szefa była o wszystkim i o niczym. I kiedy to nic dobiegło końca, pułkownik zadał kluczowe pytanie. No dobrze, dobrze. A jaki jest pani światopogląd? Krząknął. Posłałam w jego stronę najpiękniejszy z moich uśmiechów i odrzekłam. Ukształtowany panie pułkowniku, ukształtowany. Uśmiech w twarzy pułkownika spłynął jak woda z rynny, a ja już wiedziałam, że moja kariera w policji właśnie dobiegła końca. Porucznik został wyzwany na dywanik. Kogo mi pan tu sprowadza? Ryknął na mojego uroczego sąsiada. Co się stało? Nie nadaje się? Zmartwił się porucznik. To cwaniara, a takich to my tu nie potrzebujemy, pienił się szef. Moja chaniotna zdraga ani trochę nie popsuła dobrych relacji między nami. Dalej się przyjaźniliśmy, choć w bliższych stosunkach zawsze byłam z jego żoną. Pewnego piątku robiliśmy zakupy alkoholowe w Peweksie. Chodziło o prezent na czyjeś imieniny. Mąż stał w długiej kolejce do kasy, a ja analizowałam męskie typy wyprzedzającego w oczekiwaniu na swoją kolej. Studiowałam i fizjonomię, wyobrażając sobie kim są. Siedziałam na szerokim lastrykowym parapecie i w pewnym momencie odleciałam. Wyobraziłam sobie napad rabunkowy na placówkę. Była doskonale zaopatrzona, nie tylko w alkoholę. Kiedy jednak przyjrzałam się zabezpieczeniom okien i drzwi, wykluczyłam taką możliwość. Nie przestałam jednak drążyć mózgu i wreszcie mnie olśniło. Sklep nie był wolnostojącym obiektem, a częścią składową dużego bloku usytuowaną na parterze. Piwnica. Niemal usłyszałam podpowiedź i uśmiechnęłam się do własnych myśli. A kiedy już znalazłam się w domu, wprowadziła mnie w czyn. Podniosłam słuchawka, zakryłam mikrofon chusteczką i wykręciłam numer porucznika. Odebrała żona. Więc zmieniając głos, poprosiłam męża do telefonu. Okazało się, że jest nieobecny. Powiedziałam zaintrygowanej sąsiadce, że jeśli chce awansu męża, to proszę, żebym przekazała pilną wiadomość. Usłyszała przejęta, że dziś między dwudziestą czwartą a pierwszą w nocy zostanie obrabowany pereks. Złodzieje wejdą przez piwnicę, więc mąż, posiadając tę wiedzę, może ich zaskoczyć. Potem, bez pożegnania, cicho odłożyłam słuchawkę na widełki. Dusząc się ze śmiechu, pakowałam prezent dla niedzielnego solenizanta. Wyobraźcie sobie Państwo moją minę, kiedy wczesnym, poniedziałkowym rankiem odebrałam telefon z komendy i usłyszałam głos porucznika naszpikowany śrutem. Pewnie gdybym była pod ręką, to przynajmniej bym nie stłukł. Następnym razem wsadzę panią za współudział. Jego głos był szorski, oficjalny, a mimo to wybuchnęłam kaskadą śmiechu w przekonaniu, że facet żartuje. Nie mogłam też uwierzyć, że zostałam rozpoznana przez jego żonę. To nie są żarty! Warknął ostrzegawczo i grzmotnął słuchawką tak, że odskoczyłam. Kiedy już furia z niego zeszła i pogodził się z faktem, że tym razem jednak nie awansuje, dowiedziałam się, że złodzieje postąpili zgodnie z moim scenariuszem. Zgadzała się nawet godzina utrwalona na niechcąco rozbitym zegarze. Do dziś nie wiem, czy udało mi się odczytać myśl jednego z klientów, czy to klient postąpił zgodnie z zasugerowanym telepatycznie przekazem. Takich sytuacji z prekognicją w tle było wiele w moim życiu. Może dlatego wybrałam kryminał. Pierwszym tematem sięgnę do 16 marca 1968 roku. Opowiem wam o zbrodni, o której na pewno nie słyszeliście. O zbrodni bez kary, choć można powiedzieć, nie do końca. Mordzie, o którym do dziś wie tylko ścisłe grono osób. Morderca, jego cichy niewinny wspólnik, brat zamordowanej, kilku policjantów, którzy nie mogli zrobić użytku z tej wiedzy i ja, przypadkowo wplątana z wydarzenia sprzed dekad. Prawda już nigdy nie ujrzy światła dnia w pełnym wymiarze. Zwłoki dziewczyny i jej dziecka nie spoczną na poświęconej ziemi, a rodzina dalej będzie modlić się o należny pochówek. Cichy wspólnik żył jeszcze kilkadziesiąt lat trawiony mroczną tajemnicą i wyrzutami sumienia. Wkrótce po dokonanej zbrodni ożenił się, wybudował dom, doczekał dzieci, potem wnuków i życie nieraz dostarczyło mu wielu radości. Uśmiech nie zagościł na jego pięknej twarzy. Po koszmarnych przeżyciach pozostał mu nerwowy tyk w postaci intensywnego mrugania. Zawsze smutna twarz i pusty wzrok, który się z innym nigdy nie spotykał. Był rok 1964. Miałam wtedy siedem lat. Uwielbiałam biegać po łąkach i wypasać krowy anieli flirtującej w tym czasie z chłopakami. Lubiłam ogromne oczy tych zwierząt, zapach i odgłosy targanej trawy. Pewnego dnia stanęłam wśród nich na wzgórzach. W dole zobaczyłam zabudowania gospodarcze z ogromną stodołą. Otoczenie siermiężnej architektury było baśniowe. Budynki stały na lekkim wzniesieniu z imponującym wjazdem, a całą kompozycję zamykały konary ogromnych dwustuletnich drzew. Z tego miejsca, gdzie stałam, ich pnie był niedostrzegalne. Byłam zauroczona widokiem. Znikły gdzieś krowy. Światło pustoszał i zamarł, a ja znalazłam się w innej rzeczywistości. — Będziesz tu kiedyś mieszkać? — usłyszałam głos, lecz w pobliżu nikogo nie było. Po jakimś czasie otknęłam się z letargu i znów byłam w znanym mi świecie, ale z głęboko zakodowaną informacją dotyczącą mojej przyszłości. Mijały lata. Ocierałam się o kolejne wydarzenia. Rodziłam dzieci. Zmieniałam praca, przyjaciół, oglądy. Nadszedł dzień, kiedy z ogromnymi oporami i wbrew samej sobie wróciłam na stare śmieci. Byłam wtedy najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem na świecie. Dom, w którym się urodziłam, był dla mnie piekłem. Teraz podwójnym. Na początku lat dziewięćdziesiątych moje małżeństwo było jazdą bezstrzymanki. Trwało to kilka długich lat, aż pewnego dnia usłyszałam od Anieli. Rodzice nie żyją, a ja muszę sprzedać górka. Jak ją chcesz, to za pięćdziesiąt cztery tysiące mogę Ci ją pchnąć. Miejsce było uroczystkiem o wartości daleko przewyższającej podaną kwotę. Ale jak się później okazało, Aniela była właścicielką tylko połowy gruntu, a w ogóle nie była świadoma. Cyrk zaczął się po pierwszym koszeniu trawy. Po zabiegach pielęgnacyjnych w dużej pałaci terenu wieczorem miałam gościa pod drzwiami z pytaniem, dlaczego koszą trawę na jego terenie. Uniemiałam. Na szczęście człowiek był na poziomie i wytłumaczył mi, że to, co uważamy za własne, z wiada prawiada, należy do niego. Tak więc polubownie wzięliśmy teren w dzierżawę. Od dnia sfinalizowania umowy kupna nasze życie uległo znacznej poprawie. Mieliśmy wspólny cel. Wreszcie. Postanowiliśmy adaptować pokaźną stodołę na dom i do pewnego momentu wszystko szło jak o maśle. Ale od jakiegoś czasu zaczęły dręczyć mnie koszmarne sny. Niemal co noc wyrywał mnie z otępienia widok przerażającego pożaru. Śniłam, że mój nowy dom, w którym już mieszkam, płonie niewyobrażalnym ogniem, a wraz z nim drzewa wokół. Krzyczałam rozdzierająco, stawiając domowników na równe nogi. Powtarzało się to zbyt często, by mogło być przypadkiem, a ja wciąż wmawiałam sobie, że sny są epizodyczne i nie niosą ze sobą żadnego zagrożenia. Myliłam się. Bardzo. Byłam owładnięta chęcią zamieszkania w tym miejscu i nie mogłam się oprzeć planowaniu. Siłą rzeczy myśli wciąż krążyły wokół domu moich marzeń, a niemal każdej nocy budził mnie własny krzyk. Śniłam wciąż ten sam sen. Widziałam drewniany dom płonący takim ogniem, jaki niedawno trawił Grecja, Sycylia i Rodos. Obraz takiego pożaru miałam pod powiekami każdej nocy. Zaniepokojona tym faktem umówiłam się na wizytę u mojej jasnowidzącej znajomej. Dziewczyna w średnim wieku nie była czarownicą latającą na miotę, ale poważnym medium, opisanym nawet w jakiejś książce o nietuzinkowych kobietach PRL-u. Miała niezwykły dar. Już w progu spojrzała na mnie tak, jakby chciała powiedzieć – wiem po co przyszłaś. Ujęła podane zdjęcie w dwa palce, umieściła je pod światło, obserwowała tylną stronę fotografii i długo kontemplowała obraz. Siedziałam po drugiej stronie biurka zastanawiając się co mi powie, ale tego co usłyszałam spodziewałam się najmniej. To co Ci powiem na pewno Ci się nie spodoba. Stodoła kumuluje koszmarne energie. Dookoła jest mnóstwo zwłok zwierząt i energetycznego cierpienia. A w samej stodole też czeka na Ciebie przykra niespodzianka. Podświadomość ostrzega Cię co noc, więc po co się tam pchasz? W tym miejscu ciągnęła dalej trzykrotnie stawiano dom i za każdym razem płonął. Ostatni raz na dzień przed zeselem córki właścicieli spłonęło wszystko wraz z domownikami. Zastanów się co robisz usłyszałam. Nie miałam powodu by jej nie wierzyć. Już nie raz pokazała co potrafi ratując sporę męża przed komornikiem, a naszą rodzinę przed katastrofą. Nie bałam się wszakże żadnych energii, a miejsce było spełnieniem moich marzeń z dzieciństwa. Tak więc głupota wygrała pojedynek z przezornością. Jak wiele razy w moim długim życiu. Tym razem znalazłam fotografię z widocznymi zmianami dokonanymi w trakcie prac adaptacyjnych. Długo przyglądała się zdjęciu. Potem spojrzała na mnie z przygnębieniem w oczach mówiąc wiem, że jesteś silna, ale z tą siłą sobie nie poradzisz. W twoim wymarzonym domu zakopane są zwłoki młodej dziewczyny i urodzonym dzieckiem. Została uduszona. Kilkugodzinny noworodek również. Siedziałam jak skamieniała, bo jeśli ona mówiła prawdę, to ja znałam mordercę. W tamtej chwili wszystko zaczęło się układać w mojej głowie jak uporządkowane klocki do mina. Wysłuchałam jej monologu do końca, ale byłam poza jego treścią. Wyszłam stamtąd oszołomiona. Wszystko we mnie krzyczało. Niemal wyłam od środka, bo tak naprawdę choć rzeczywistość temu przeczyła, od wielu lat już tam mieszkałam. Byłam tam każdego dnia sercem, duchem, myślami. Mam twardy charakter, więc postanowiłam, że się nie poddam i skonsultowałam jej rewelację z trzema niezależnymi autorytetami w dziedzinie energii i radiostacji. Wszyscy potwierdzili jej słowa, ale nawet to nie zniechęciło mnie do dalszych działań. Zaczęłam natomiast analizować wszystko, o czym wiedziałam i kojarzyć fakty sprzed trzydziestu lat. Mam fenomenalną wczesną pamięć, więc bez trudu przypomniałam sobie brata Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józefa Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Józef Jak ktoś to wiedział, wreszcie mu się oświadczyła. Uroczysty dzień nadszedł jesienią 1968 roku i zapewne byłby to jego najszczęśliwszy dzień w życiu, gdyby w marcu tego roku nie doszło do tragedii, która już na zawsze odebrała mu spokój ducha. Pamiętałam tę nagłą metamorfozę i nie bardzo mogłam zrozumieć. Józio, dotychczas tylko małomówny i nieśmiały, całkowicie się zdematerializował. Przestał istnieć. Kiedy mijał się z tobą na ulicy, to owiewało cię tylko powietrze poruszane przez jego postać, ale jego samego tam wtedy nie było. Pojawił się u niego paskudny tik, tak silny, że czasami zniekształcał mu twarz. Było to intensywne mruganie jego ogromnych, pięknych oczu. Wielu zastanawiało się nad przyczyną tego nagłego upośledzenia, ale sam Józek obarczał tym wojskowe przeżycia. Uwierzono mu i temat przestał istnieć, a on odetchnął z ulgą. Nie zmieniło to faktu, że Józio zapadał się w sobie i nawet w trakcie prowadzenia dialogu nie patrzył rozmówcy w oczy. Tak jakby bał się, że ów odkryje zakodowany w nich obraz. Zaledwie 16 miesięcy wstecz Józio, uczciwy do bólu, lojalny i kochający, dał się uwieść pięknej, dziewiętnastoletniej gieni z pobliskiej miejscowości. Dziewczyna od pierwszego wejrzenia oszalała na punkcie Józka, ale ten od początku oponował, twierdząc, że ma narzeczoną, którą kocha i nie może angażować się w inny związek. Skutecznie opierał się kilka miesięcy, a gienia bezskutecznie próbowała zdobyć jego serce, do pewnego sierpniowego poranka. Wszedł do stodoły rodziców dziewczyny po maszynę do koszenia zboża, żniwiarka była ustawiona na końcu środkowej części i przywalona zeszłoroczną złomą, usuwając ją z maszyny, trafił na nagą dziewczynę. I ten widok pozbawił go wszelkich hamulców. Nie podejrzewał, że te kilka minut rozkoszy zamieni mu w potworne piekło całe życie. Gienia wiedziała już, że nie ma szans na wspólny los dzielony z Józkiem, ale tak bardzo pragnęła choć chwili w jego ramionach, że całkowicie zobojętniała na skutki, jakie ta wymarzona chwila mogła przynieść. Jak się wkrótce okazało, żniwa zaowocowały podwójnie, nie tylko zbożem. Dziewczyna mając świadomość, co ją czeka w tej wąskiej i hermetycznej społeczności, kiedy ciąża zacznie być widoczna, robiła wszystko, żeby zminimalizować skutki. Obwiązywała się w pasie i oscentacyjnie zjadała duże ilości jedzenia, by przekonać rodzinę o nadwagę będącej skutkiem obżarstwa, nieciąży. Dali wiarę. Córka dotąd uczciwa, pracowita i poważnie traktująca życiowe plany, była dumą rodziców. Nie szlajała się z chłopakami, odrzucając zaloty wszystkich mężczyn z okolicy i twierdząc, że nad rzeczy ma jeszcze czas. Odrzuciła nawet propozycję o małżeństwa, zakochanego w niej na zabój syna sąsiada, nazywając go główniarzem, jako że byli rówieśnikami, a ten tej zniewagi nigdy nie zapomniał. Zanim wybrzmiały Józiowi weselne dzwony, przeżył pierwszą traumę. Pewnego późnego popołudnia, wprowadzając traktor na klepisko, zauważył kątem oka ruch za plecami. Odwrócił się, bo ktoś przysłonił światło dnia, stając w niewielkich drzwiach stodoły. Wrota zdążył już zamknąć otwarte pozostałe maleńkie drzwiczki, wycięte w ich prawym skrzydle. I to właśnie tam stanęła dziewczyna, zmieniona nie do poznania. Była teraz otyłą kobietą o ziemistej cerze, matowe oczy pozbawione blasku były czeluścią jej przerażenia. Domyślił się, po co przyszła. Wyjaśnił jej, że niczego poza wsparciem finansowym ofiarować jej nie może. Umówił się z nią na wieczór kolejnego dnia i pokazał miejsce ukrycia kluczy do kufki, by nie musiała marsnąć na dworze, tylko zakopała się w sianie. Wróciła do domu z nadzieją, że jakoś to będzie. Kupi bilet do Gdańska. Miała tam dalszą kuzynkę, z którą utrzymywała kontakt. Wiedziały o sobie wszystko. Nie miała wątpliwości, że jej pomoże. Nocą wybudziła się pod wpływem silnego bólu pleców i brzuka równocześnie. Wyrwała się w posłania, pozbierała najpotrzebniejsze rzeczy i przez nikogo nie zauważona pobiegła do stodoły. Wiedziała, co się dzieje. Jej paraliżujący strach zminimalizował koszmarne bóle. Rodząc, dziękowała Bogu za swoją wścibską naturę i ukrycie się w szafie podczas ostatniego porodu matki. Obserwowała akcję porodową przez starę w jej wąskich drzwiach i nie mogła zrozumieć, dlaczego akuszerka odcina sznurek, w którym był przywiązany jej brat do matki, a potem jeszcze coś wyrzuca do wiadra, mówiąc, że to łożysko. Kłamała. Genia doskonale wiedziała, jak wygląda łożysko, bo kiedyś w garażu tata jej pokazał, takie prawdziwe, z kulkami. Na szczęście, mając świadomość, że przy jej porodzie nikt nie pomoże, pogłębiła swoją wiedzę w tym temacie, a teraz zastanawiała się, czy dziecko przeżyje, skoro przychodzi na świat przed terminem. Urodziła w ekspresowym tempie zdrową, śliczną dziewczynkę i przezornie natychmiast ją ochrzciła, nadając imię ulubionej kuzynki. Nie miała czasu na rozczulanie się nad sobą. Tempowinę odcięła nożyczkami, zabezpieczyła, zawinała dziecko w pieluchy i gruby kocyk. Sprzątnęła legowisko, by po tym, co się stało, nie pozostał żaden ślad i ruszyła przed siebie w ciemną, przejmująco chłodną noc. Zmęczona porodem i marszem w gęstej, błotno-śnieżnej brejnie, potykając się o liczne kamienie, przekonane, że nikt jej nie widzi, dotarła do wymarzonego celu. Odnalazła klucz do kłódki i weszła do środka. W stodole było cieplej. Wiedziała, że przy drzwiach zawsze była nastowa lampa i zapałki. Jasny płomień oświetlił wnętrze. Zauważyła coś w rodzaju stolika, gruby koc przygotowany dla niej na sianie i długi, wełniany szal, który zawinęła natychmiast wokół szyi. Spojrzała na twarz dziewczynki. Boże, jaka ona podobna do taty! Wyrwało jej się. Moja Matylda! Wzmuchnęła płomień lampy i całkowicie nieświadoma obecności intruza zasnęła natychmiast, nie wiedząc, że już nigdy nie zobaczy swojej córeczki. Ostatni marcowy dzień przywitał Józka niemal tropikalnym słońcem. Postanowił, że nie będzie czekał do godzin popołudniowych a przygotuje gieni torbę z jedzeniem na podróż i zaniesie to wcześniej. Miał jeszcze jakieś roboty w stodole, więc czas szybciej upłynie i wieczorem będzie już mógł spać spokojnie. Zaniepokoiły go otwarte drzwi, ale pomyślał, że ona też przyszła wcześniej. Wszedł do środka i zawołał. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Przyszło mu do głowy, że wyszła na łąkę. Był taki cudowny dzień. Podszedł do miejsca, w którym zostawił szal i koc, a potem znieruchomiał. Trwało w tym bezruchu długie minuty, może nawet dziesiątki minut. Był sparaliżowany od stóp do głowy, w której mózg się wprost gotował. Kto mu uwierzy, że nikogo nie zabił? Jak to wydłumaczy rodzinie? Co powie narzeczonej? Nagle pociemniało. Odwrócił się z impetem, ale w drzwiach nikogo nie było. To tylko gra słońca, schowanego za chmurą. W błyskawicznym tempie zgaziło światło dnia, przywracając Józkowi trzeźwe myślenie. Wiedział, że nikomu nie może zdradzić tajemnicy. Wziął w dłoń łopatę, w prawym roku wykopał dół, zawinął złokie gienie i dziecka w koc, na którym leżały, a w przyszłości przekona ojca, że trzeba zrobić betonową wylewkę pod maszynę. Biorąc dziewczynkę w dłonie, przyjrzał się twarzy dziecka. Jej ogromne, błękitne oczy patrzyły wprost na niego. Były otwarte, wyrażając zdumienie faktem, że już jej tam nie ma. Choć powinna być, bo przecież narodziny to życie, nie śmierć. Śliczna buzia była zminiaturyzowaną wersją jego samego. A kędzierzawy blond włoski dodawały uroku, podkreślając anielską urodę dziewczynki. Sprawdził płeć dziecka, ochrzcił jak jej matka, nadając zupełnie inne imię i ułożył dziecko w ramionach rodzicielki. Kiedy ostatnią warstwą ziemi wyrównał miejsce pochówku, puściły mu nerwy i zaniósł się głośnym szochem. Była to chwila, w której śmierć innych sprowokowała narodziny nowego człowieka. Przerażonego, zrezygnowanego, smutnego i milczącego. Ponieważ do Wylewnych nigdy nie należał, jego przyznamienie poza Tikiem pozostało niezauważone. Zresztą dla wsi, gdzie robota nigdy się nie kończy, nikt nie zwraca uwagi na samopopicie domowników. Najważniejszym tematem dnia są wykarmione i wydojone krowy. Reszta nie ma znaczenia. W piątek 16 września 1968 roku Józef brał ślub cywilny, a następnego dnia, czyli w sobotę 17 września odbyło się hucz na weselisko, której jakimś cudem przeżył, nie żałując sobie alkoholu. Był to jedyny sposób, by zapomnieć o obrazie noszonym w pamięci i unicestwić ciężar wyrzutów sumienia. Odetchnął z ulgą, wyprowadzając się z domu. A potem życie z jego codziennymi kłopotami dało mu odetchnąć i chwilowo zapomnieć o przeszłości wracającej każdego marca jak boomerang. Minęły lata. Matka Józka i Anieli zmarła, a ona została jedyną spadkobierczynią, co doprowadzało go do szału. Wiedział, że Aniela nienawidzi ziemi i gospodarki, którą on tak kochał. Wiadomość o sprzedaży działki, zabudowań i stodoły mnie doprowadziła go do furii i niemal odebrała zmysły. Domyślał się, że nie kupiliśmy terenu dla gospodarki, ale z myślą o zamieszkaniu tam. Wiedział, że majątność mojego męża daje duże możliwości na szybką adaptację stodoły, a w związku z tym w trakcie kopania piwnic cała prawda wejdzie na jaw. Taka sytuacja oznaczałaby katastrofę w jego życiu i jego kompletną ruinę, bo choć sprawa już od lat była przedawniona, straciłby dobre imię, co dla niego byłoby niewyobrażalnym nieszczęściem. Ponieważ na początku nie było na to sesji wody, musieliśmy ją dopiero doprowadzić. Prace nie rozpoczęły się od razu. Józef trochę mu wyciszał nerwy, ale kiedy sporadycznie trafialiśmy na siebie, odwracał głowę udając, że mnie nie zna. Minęły dwa lata, zanim wszystko ruszyło pełną parą. Choć ja od początku wykorzystywałam zabudowania gospodarcze do hodowli więzików, każdego dnia bez względu na pogodę i porę roku musiałam być na działce, by nakarmić zwierzaki i zebrać jaja. 29 luty 2004 roku był ośnieżoną niedzielą. Spadło około 15 cm śniegu, ale bez specjalnych efektów wizualnych, do których przywykłam w tym terenie. Wiatr postrącał biały pup z drzew i efekt był jednostronny. Podchodziłam do posesji nie od głównej drogi, a od strony lasu. Tędy wkratałam sobie drogę w znacznej mierze, co było dużym udogodnieniem, zwłaszcza wtedy, kiedy trzeba było pójść tam dwukrotnie w ciągu dnia. Podchodząc do zabudowań, spodołem miałam z lewej strony. W zasięgu wzroku był cały jej tył i prawa strona zwrócona na południe. Obok niej stał samochód dostawczy pełniący rolę transportera do zakładów mechaniki samochodowej męża. Miał ich siedem w dużych, okolicznych miastach i prowadził nabór pracowników, by uruchomić ósmy, największy i najnowocześniejszy obiekt tego typu. Podchodząc bliżej, zauważyłam mężczyznę w głęboko nasuniętym na twarz kapturze, przyglądającemu się drzwią stodoły. Stał tam i po prostu się gapił na drzwi, jakby były niezwykle atrakcyjne i hipnotyzujące. Z odległości trzydziestu metrów krzyknęłam, że dziś zakład nie działa i nikogo tam nie ma. A on stał i kontemplował drewniane drzwi stodoły. Krzyknęłam po raz drugi, żeby przyszedł w poniedziałek, wtedy zastanie męża. Byłam zdumiona, że człowiek w ogóle nie reaguje, tak jakby mnie nie słyszał. Kiedy byłam już całkiem niedaleko, wycofał się za samochód. W końcu podeszłam na tyle blisko, że mogłam człowiekowi wytłumaczyć, w czym rzecz, ale skonstatowałam, że jestem zupełnie sama. Przed stodołą wigniały ślady męskich stóp w rozmiarze czterdzieści trzy. Te same ślady zmierzały z stroną maski samochodu i w tym miejscu ślad się urywał. Zupełnie, jakby człowiek w kapturze odparował. Oblał mnie lodowaty pot w ułamku sekundy. Byłam tam sama jak palec wokół żywego ducha, a ślady na śniegu przeczyły faktom. W pierwszej chwili szukałam człowieka. Nawoływałam, ale kiedy do mnie dotarło, że nikogo poza mną nie ma, po prostu uciekłam. Zanim opuściłam posesję, kilkakrotnie obiegłam cały teren w poszukiwaniu mężczyzny. A dotarło do mnie, że o tej porze roku ukrycie się na tej działce jest rzeczą niemożliwą. I miałam chyba do czynienia z pośmiertnym bytem, a nie z rzeczywistą postacią naszego wymiaru. Oczywiście opowiedziałam mężowi, że chyba widziałam ducha, a ten naurągał mnie od idiotek. Nie byłam zdziwiona. Gdyby mnie ktoś opowiedział taką historią, moja reakcja byłaby podobna. Już następnego dnia umówiłam się z jedyną osobą mogącą odpowiedzieć nadręczące mnie pytania i zabierając najnowsze zdjęcie, pojechałam na spotkanie. Moja utalentowana jasnowidząca uniosła fotografię pod światło, długo ją analizując. Potem odłożyła ją na bok i oparwszy się o fotel przyglądała mi się z uwagą, po czym westchnęła i dodała takim tonem, jakby to, co wyartykułowała, było oczywiste. Widziałaś prawdziwego morderca. Jak to? O czym ty mówisz? Do tej pory byłam przekonana, że zwłoki w stodole to sprawa Józka. To on dla mnie był mordercą, choć nigdy tego nie powiedziałam głośno, nawet samej sobie. Posłuchaj. Gienia miała obsesję na punkcie Józka, ale był człowiek, który taką samą obsesją był ogarnięty na punkcie Gieni. Była jego niespełnionym marzeniem, miłością niemal kosmiczną, odbierającą mu zmysły. Nie potrafił jeść, spać. Nie potrafił myśleć o nikim innym. Gienia wypełniała jego ducha, umysł i ciało. Żył jak zombie, a ponieważ byli sąsiadami, śledził każdy jej krok. Wiedział, że z nikim nie utrzymuje kontaktów towarzyskich, że jest pracowita, uczciwa i trzyma się w domu. Jest domatowką po prostu. Dokładnie o takiej żonie marzył. Ale gdy na propozycję małżeństwa wybuchnęła salwa uśmiechu, poczuł się upokorzony. I to, co do tej pory było miłością bez miary, zmieniło oblicza. Tak jak kiedyś ją kochał, teraz nienawidził. Postanowił, że zrobi wszystko, by ją zniszczyć. Wraz ze zmianą emocjonalną wyostrzyło się postrzeganie rzeczywistości. Szybko zorientował się, kim tak naprawdę interesuje się Gienia. I pamiętnej marcowej nocy na widok wymykającej się z domu dziewczyny postanowił pójść za nią. Lecz w najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewał się tak słodkiej zemsty. Domyślił się, dokąd zmierza jego niedawna ukochana. Kiedy obrała kierunek marszu w ciemną, marcową noc? Szła zmagając się z wiatrem i co jakiś czas spotykała się o wystający konar czy kamień. Po godzinie tego wyczerpującego spaceru zbliżyła się do sąsiedniej wsi. Nie były to wiejskie chałupy, ale zabudowania gospodarcze usytuowane na niewielkim zniesieniu. Domyślił się jednak, do kogo może należeć. Przystanął w pewnej odległości i poczekał, aż dziewczyna wejdzie do środka. Wszedł za nią bezszelestnie przez nie do końca domknięte drzwi. Stanął za jej plecami i usłyszał, jak gienia wymawia imię kobiece, ale nie dostrzegł dziecka. Postanowił, że zanim ją zabije będzie krzyczyć cały swój ból, poniżenie i nienawiść odbierającą mu zmysły. Bo to jej wina, że w nim było tyle goryczy, żalu i zbrodniczej furii. Za głośno się śmiała. Za głośno. Gienia zgasiła płomień i niemal natychmiast zasnęła. Zrobiło się ciemno i cicho. Słyszał tylko dziwne piski. Nie zauważył każdej stodoły. Odczekał kilka minut, potem włączył niewielką latarkę i ruszył w poszukiwaniu ofiary. Trafił na prowizoryczny stolik z wygaszoną lampą naftową. Potem na róg barwnego koca, na którym zmęczona porodem i drogą zasnęła gienia. Obok niej leżał niemowlę, już nie miał cienia wątpliwości kto jest ojcem noworodka. Ty suko! Wycedził przez zaciśnięte szczęki. Ty wredna, fałszywa suko! Artykułując ostatnie słowo silnymi dłonmi zaciskał szal naszej śpiącej, miażdżąc jej krtań. Potem to samo jedną ręką zrobił z dzieckiem. A to w chwili śmierci szeroko otwarło zaciśnięte powieki i z niemym pytaniem, błękitu niezwykłych oczu, spojrzało wprost na wykrzywioną furią twarz mordercy. W świetle latarki potwora. Wychodzący z todoły nie krył przed sobą zadowolenia w dokonanej zęsty, ale wygrzewała mu ciało. Był głęboko przekonany, że prawda nigdy nie wejdzie na jaw, a gdyby nawet winą za popełnione zbrodnie zostanie obciążony właściciel posesji. Jakże się mylił. 7 lipca 1969 roku wsiadł na motor w stanie kompletnego upojenia alkoholowego i rozbił się o maskę stara przez szans na przeżycie. Jeden z policjantów rozpoznał w ofierze wypadku młodszego sąsiada, a penetrując jego kieszenie znalazł list informujący ze szczegółami o dokonanej zbrodni sprzed roku. Nie ujawniające go jednak miejsca ukrycia zwłok. Policjant z trudem dobrnął do końca i zasła był. Nie zareagował na treść listu, odpowiedział płacząc, że jest starszym bratem zamordowanej dziewczyny. Nie sędzia skazał mordercom na śmierć, lecz ręka sądu najwyższego wymierzyła karę. Być może w sądzie cywilnym uniknąłby kary śmierci otrzymując długoterminowy wyrok. Pod drzwiami tej stodoły staje od lat. Zawsze o tej samej porze morderca. Trafiłaś na jeden z tych dni, zakończyła długi monolog moja rozmówczyni. Skąd znasz tyle szczegółów? Przecież nie ze zdjęcia. Milczała chwila, jakby zastanawiała się czy może mi powierzyć jakiś sekret. W końcu odrzekła. Przed trzydziestu laty odwiedził mój gabinet pewien policjant. Nie wszystko mogłam mu powiedzieć, ale pomogłam ukoić zszarpane nerwy i zdemalowany umysł. To był brat gieni. Poznałam wtedy treść listu mordercy. Siedziałyśmy w ciszy dłuższą chwilę, a po niej dopowiedziała reszta. Ten dom powstanie, ale ty nie będziesz musiała tam mieszkać. Była to dla mnie niewyobrażalna treść. Nie chciałam pogodzić się z myślą, że mogą stracić moje miejsce na ziemi. Podziękowałam za seans, czego się podobno nie robi. Zapłaciłam i wyszłam pogrążona w ponurym analizowaniu poznanych faktów. Powiedziałam jeszcze, że przede mną ciężkie chwile. I tak moje rodzinie odsunęły problemy działki w cień. Następnego dnia dotarła do mnie druzgocąca wiadomość. Mój jedyny brat leżał po wypadku na intensywnej terapii. Przez miesiąc praktycznie nie opuszczaliśmy murów szpitala, zmieniając się co kilka godzin przy łóżku chorego. Lekarz dawał niewielkie szanse na przeżycie, ale miałam rację. Do jako takiej sprawności wrócił po trzech tygodniach, a po pięciu mogliśmy odetchnąć z ulgą. Przewieziłem go na salę ogólną i powoli wracał do równowagi, a my do rzeczywistości. Zjeżdżałam samotnie szpitalną windą, a kiedy na piętrze ta zatrzymała się otwierając drzwi, zobaczyłam steraną życiem kobietę pod jej oczami. Uniosłam drwi, bo twarz była znajoma. Ona też nie odrywała ode mnie oczu. A chwilę po tym rzekła – tak, to ja. Wiem, że trudno mnie rozpoznać. Przełknęłam ślinę, wciąż nie wierząc w to, co widzę. Starą, udręczoną kobietą była Aniela. – A ty co tutaj robisz? – pytałam pożegnaciuska. Odparła smutno. Zmarnowaliśmy pół życia na kłótnię, a teraz nie ma już szans, żeby to odwrócić. Ma przed sobą może miesiąc życia. Zanim rozstałyśmy się z Anielą, dowiedziałam się, że leży w izolatce. Wróciłam na pierwsze piętro i cicho otwarłam drzwi. Stanęłam przy łóżku, mając całą jego postać przed sobą. Miał płytki oddech, siniejące końce palców i plany wątrobowe na rękach. Myślałam, że już nie żyje, ale nagle drgnął i obudził się. – Już wiesz? – zapytał w przekonaniu, że odkryliśmy zwłoki. – Wiem. – odpowiedziałam spokojnie i spojrzałam głęboko w jego już niemal martwe oczy. – Ulrzysz sobie? – odpowiedziałam z nadzieją, że usłyszę jego wersję znanej już historii. – Nie mam już nic do stracenia, a nie chciałbym, by ktokolwiek myślał, że jestem mordercą. – Wiem, że nim nie jesteś. – zawędziłam go. Znam morderca. Przełknął szyjnę i usiadł na łóżku, do czego jeszcze przed chwilą nie był zdolny. – Jak to znasz? – zapytał przejęty wiadomością. – Juziu, opowiedz mi z detalami, jak do tego doszło, a ja ci powiem potem, kim był morderca. Choć udręczony wyniszczającą chorobą, opowiedział mi w najmniejszych szczegółach historię, którą jeszcze kilka tygodni temu słyszałam z innych ust. Potem opowiedziałam mu o zbrodni, którą z nim żegnałam. Przyrzekłam, że cokolwiek się stanie, nigdy nikomu tego nie powiem. Uśmiechnął się i szepnął – możesz. – Jak umrę? – dotrzymałam słowa. Po spowiedzi życia Józek odzyskał jakimś cudem zdrowie i po czterech tygodniach, ku zdumieniu wszystkich lekarzy oddziału onkologicznego, dziarskim krokiem opuścił szpital. Ratuł się jeszcze osiemnaście lat i chyba po raz pierwszy cieszył się życiem. Zmarł nagle we śnie w okresie trwających żniw. Od mojej wizyty w szpitalu więcej ze sobą nie rozmawialiśmy. W dwa lata po jego śmierci moje życie rozsypało się w drzewacki. Zostałam wdową. Musiałam sprzedać swoje marzenia i dom, bo jak powiedziała mi mądra kobieta, nie będę chciała w nim mieszkać. Faktycznie nie chciałam. Długi męża okazały się dużo zacniejsze niż jego majątności. Tak więc zostałam z rentą, zwierzętami i kredytami kończącymi się dla mnie w 2036 roku. Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was na śmierć i spotkamy się w trakcie emisji kolejnego odcinka. Tymczasem proszę o subskrypcję i łapki w górę, bo w chwili obecnej muszę mieć 1000 subskrybentów by zaistnieć na kanale YouTube. Jeżeli możecie Państwo ten proces przyśpieszyć polecając mnie innym będę bardzo wdzięczna. Moje schroniskowe zwierzęta również. Kończy się zima. Od pięciu lat ze względów oszczędnościowych mam jeden niewielki piecyk i jedno ogrzewanie nim pomieszczenie. Jakoś wytrzymują 15 stopni, ale koty starzeją się szybciej. Nie chciałabym, by marzły kolejny sezon. W postscriptu dodam, że nie mam tendencji do konfabulacji. Ta historia w najdrobniejszych szczegółach wydarzyła się naprawdę. Zmieniłam tylko kilka drobiazgów bez znaczenia Nie domyślił się, że Tina to ja. Wybaczcie mi Państwo poziom nagrania i jakość i dźwięku. Obiecuję, że z każdym kolejnym odcinkiem będzie lepiej. Nie znam się na obsłudze laptopa. Wszystko jest dla mnie błądzeniem w ciemności. Ale wierzę, że przyjdzie dzień, w którym moje problemy techniczne odejdą w niebyt. Dziękuję Państwu za zrozumienie i za usłyszenia. Mam nadzieję. A teraz, drodzy Państwo, zgodnie z obietnicą, zachęcam do zapoznania się z treścią książki Edwarda Skotnickiego pod tytułem Afera. Pan Skotnicki jest absolwentem Wydziału Chemicznego Politechniki Śląskiej w Gliwicach i byłym pracownikiem Zakładów Chemicznych Azot w Jaworznie, w których toczy się akcja tytułowej Afery. Trakcja jest dostępna w księgarni internetowej zaczetani.pl wydana w 2013 roku przez wydawnictwo innowacyjne Nowarys w Gdyni. Sama książka jest raczej trudna do zdobycia, bo wydanie było niszowe. Mnie wpadła w ręce przypadkiem, a jej treść momentami była dla mnie szokiem. Wielka szkoda, bo napisana ze swadą mimo, że opisuje tragedie i koszmarne historie, nie ma tam błyskotliwego poczucia humoru. Będziecie Państwo mogli poczytać o tym, jak przez dekady wylewano poprodukcyjne ścieki wprost do przemszy. Poznacie chemię o nazwach tak skomplikowanych, że trzeba je dzielić na sylaby, by móc przekazać werbalnie. Książka jest niemal dokumentem zbrodni, popełnionej nie tylko na człowieku, który odebrał sobie życie, ale również władzę wobec mieszkańców i ogromnych połaci ziemi po obu brzegach rzeki. Zatruwanie środowiska na taką skalę było wyniszczaniem własnych obywateli. Pozycja jest także fenomenalną dokumentacją absurdów PRL-u i w tych tematach śmiało może konkurować z podręcznikami historii. Chciałam przytoczyć mój ulubiony fragment epilogu, ale wydawca to odradza. Od pewnego czasu słucham ostrzeżeń i żegnam się z Państwem do następnego odcinka, życząc fascynującej lektury.